poniedziałek, 22 lipca 2013

Indianie z Tych.

      Jeśli sądzicie, że nowatorskość i tradycja oraz znane nazwisko wraz ze świeżością nie chodzą w parze, to nie znaczy, że się mylicie. To po prostu oznacza, iż do tej pory nie znaliście TEGO zespołu. Dobry rock w dobrym stylu. Bez bajerów, bez wydziwiania, ale niewątpliwie słychać u nich to "młode ucho", które posiadają. Nazwisko głównego bohatera jak najbardziej wszystkim znane, lecz nie z plotkarskich nowinek, ale dzięki muzycznym korzeniom. Zespół, który niewątpliwie jest mi bliski i ciężko mówić mi o nim bez żadnego sentymentu. Cree & Sebastian Riedel, Panie i Panowie!



PODSTAWOWE INFORMACJE:
* zespół powstał w 1993 roku w Tychach- rodzinnym mieście lidera, którym jest Sebastian Riedel;
* pozostałymi kreatorami byli Adrian Fuchs i, wciąż obecny w grupie, Sylwester Kramek;
* nazwa Cree była pomysłem ojca Bastka, Ryśka Riedla; jest ściśle związana z obyczajami oraz historią Indian, którymi się fascynował. Zespół pod taką nazwą jest jednocześnie spełnieniem marzeń samego Riedla Seniora;
* ogólnokrajowy debiut bandu miał miejsce w 1997 roku podczas I Festiwalu Młodej Kultury w Warszawie, w tym samym roku nadszedł pierwszy sukces- do Cree trafiła nagroda Grand Prix VI Olsztyńskich Nocy Bluesowych;
* Cree gra rewelacyjną muzykę: rock, blues oraz rock-blues, wszystko utrzymane w stylistce lat 60. i 70. Cóż... Niedaleko pada jabłko od jabłoni! :)

CZŁONKOWIE:
* Sebastian Riedel- wokal, gitara, twórca większości tekstów oraz aranżacji;

* Sylwester Kramek- gitara;

* Tomasz Kwiatkowski- perkusja;

* Lucjan Gryszka- bass;

* Adam Lomania- klawisze.


     Oczywiście nie należy myśleć, że Cree to jakaś kopia Dżemu lub jakichkolwiek innych projektów Ryszarda Riedla, gdyż tak nie jest. Słychać podobieństwa, owszem, kierunek mniej więcej ten sam, głos podobny, przekaz porównywalny... Nie może być inaczej skoro chłopacy wychowywali się w takim, a nie innym środowisku- uczyli się od najlepszych. Choć grają rock i blues w dobrym stylu, starym rytmie, to słychać świeży powiew, nowy pomysł, zwłaszcza w kwestii instrumentalnej oraz przekazu dźwięku. Przede wszystkim zespół Riedla Juniora jest otwarty. Na media, propozycje, koncerty, supporty, publiczność... Nie pozostaje w takim śląskim kokonie czy też kręgu stałych odbiorców- ciągle do przodu, ciągle na maksa; myślę, że tak można by opisać Cree jednym zdaniem. Zabierając się za ich twórczość, postanowiłam darować sobie skrzętnie poukładaną dyskografię, płyta za płytą, rok za rokiem.... Nieopłacalne, tak właśnie mogłabym zgubić gdzieś po drodze magię, kunszt i szyk tych muzyków.  Powrócę zatem do starych nawyków i przedstawię Wam kawałki, które w ciągu ostatnich tygodni wstrząsnęły moim uchem!

  

 Rockowiec.  Wielu chciałoby nim być, inni takich rockowych chłopaków po prostu kochają. Czy Bastek Riedel nim jest? W moich oczach niewątpliwie tak, choć on sam w 2004 roku wciąż nie był pewien. Piosenka ta pojawiła się pierwszy raz na debiutanckiej płycie Cree, by ponownie zostać wydaną sześć lat później na trzecim albumie studyjnym Parę lat, który zbierał do kupy dzieła z dwóch poprzednich. Utwór naprawdę genialny! Szybko wpada w ucho, słychać ogromną swobodę- zarówno instrumentaliści- gitarzyści, klawiszowiec- jak i wokalista, na luzie bawią się Muzyką. Prym oczywiście wiedzie elektryk tworząc niesamowicie rockowe tło i jeszcze bardziej rockową solówkę, gdzieś przed połową drugiej minuty. Tekst również robi swoje- właściwie przez jego pryzmat patrzę na rock jak na narkotyk. Kusi, kusi, ciągnie, wygląda wspaniale, zajmuje twoją głową non-stop, ale rock to niebezpieczna rozgrywka, w której karty rozdaje sam diabeł. Prawda czy fałsz? Obojętne, gdyż Cree niewątpliwie tę rozgrywkę wygrali! 



(Live z Poznania'08, Lizard King)


 Najpiękniejsze w starych kawałkach Cree jest to, iż szperając w Necie, można znaleźć je przeważnie w wersji live, gdyż pierwsze piosenki oczywiście do sieci nie trafiły, z powodów również oczywistych. O życiu należy właśnie do takich przykurzonych perełek. Traktuję ją jako wiersz, do którego ktoś skomponował muzykę. Słowa są naprawdę piękne, przepełnione goryczą, bezradnością, lecz również bije w nich chęć znalezienie brakującego puzzla do życiowej układanki. Najbardziej oczywiście kocham kumulację finału, gdzie wszystkie emocje, ciepło, serce i duszę muzyków mamy dosłownie na dłoni. Osobiście O życiu polecam w wersji akustycznej- dzięki temu słyszymy momentami balladę, czasami bluesa, do tego jeszcze czasem delikatnie rockowe riffy. Wersja bez prądu doskonale pokazuje umiejętności wokalne Sebastiana oraz zręczność gitarzystów, bo podczas takich delikatnych melodii trzeba się naprawdę "nabiegać" po gryfie i strunach.Wiem, że nie jestem kompletnie obiektywna, ale dla mnie 6+. :)
(odsyłam do linku, gdyż tutaj nie znajduje mi akurat tego wykonania. warto kliknąć!)





 Kolejny kawałek to song, który bardzo, ale to bardzo przypomina mi Dżemowego Autsajdera. Wstęp wspaniale zaaranżowany przez Bastka na harmonijce ustnej, tekst o niemożności zmiany własnego "ja"; nie tyle niemożności, ile braku jakiś szczególnych chęci. Być człowiekiem, robić błędy, ale być po prostu sobą. Taki jestem. Taki będę. Taki jestem. Taki już będę. I tyle w kwestii jestestwa. Rozchodzi się tu o kawałek Taki byłem, taki! z krążka Za tych....(2002). Każdy numer Cree grany na żywo tylko utwierdza w przekonaniu, że członkowie tej grupy to zawodowi muzycy- ja nie mogę wyjść z podziwu jak wiele solówek, sekwencji i wariacji potrafią wymyślić na poczekaniu, ku uciesze publiczności, przedłużając pierwotną wersję. Co więcej? Taki byłem, taki! daje wiele miejsca na popisy bębnów, co zdarza się niezwykle rzadko w rockowych songach- tam prym głównie wiodą elektryki. No a poza tym Sebastian w swej pewnej manierze śpiewania tak bardzo przypomina ojca, że aż nie mogę powstrzymać wzruszenia.


(dla porównania- Autsajder, Bydgoszcz'93)



 Choć wydaje się to niewiarygodne, rockmani też potrafią być romantyczni. Ballada dla miłości to numer jeden na płycie Tacy sami(2007), która jest kolejnym owocem współpracy z Metal Mind Productions. Wszystko się zgadza- jak najbardziej jest to ballada i jak najbardziej o miłości. Piękny utwór, idealny na długie, letnie wieczory. Właśnie tak, według mnie, powinna wyglądać piosenka o uczuciu. Niebanalna, nie wszystko wprost, nienudna; nie musi być sztampowo, wystarczy odrobina kreatywności przy aranżu, szczypta odwagi wokalisty,a przede wszystkim- szczerość słów. Gorąco polecam. Jest to pierwszy numer o miłości, który mnie zachwyca swą wymową, historią. Nie jest zwyczajnie: facet, kobieta, zakochają się, śpią ze sobą, koniec. Jest inaczej. Jest tajemniczo, magicznie i... perfekcyjnie.




 Płyty Cree nigdy są jednolite. Lubują się oni i specjalizują w różnych brzmieniach- na krążkach jest to jak najbardziej widoczne. Tak na przykład żwawe, typowo cree'owskie Sam , sam, sam  znalazło się w jednym worku z poprzednio opisaną piosenką.  Niech melodia nas nie zmyli- utwór ten wcale nie jest taki wesoły czy przebojowy, jak słychać w pierwszy taktach. Sam, sam sam to wspomnienie, które przychodzi nagle, niespodziewanie. Sebastian wspomina o ojcu, który wyszedł, a zamykając drzwi obiecał, iż lada dzień wróci. Wrócić, oczywiście nie wrócił, lecz ten tekst niebywale nasuwa mi Małą Aleję Róż Dżemu- któregoś dnia rzucę to wszystko i wyjdę rano, niby po chleb... Lubię myśleć o utworach Cree jako o odpowiedziach syna na słowa ojca. Takie muzyczne listy. Jak zwykle piosenka zachwyca , nie... raczej dobija pointą: każdy odchodzi sam. Cóż jeszcze... Kompozycja wspaniała, gitary się elektryzują, bębny dokazują. Ale bez nudy, przeplatanki, "schody" tonacyjne, zabawna wręcz solówka- wszystko to jak najbardziej na + dla Cree, ba nawet na 6+! Czyżby w szkole byli prymusami? ;)

(Live z Chorzowa- maj'13)


 Teraz coś dla fanów szybkich jednośladów. Motyw tak bardzo pasujący do rockowych klimatów. Zapraszam w podróż przez Highway 66!  Kawałek pochodzi z najnowszej płyty- Diabli nadali(2012), która, co tu dużo ukrywać, jest moim ulubionym albumem Cree. W Highway 66, że tak powiem brzydko, muzycy naprawdę ładnie przywalili: tempo zabójcze, gitary ostro, no i pędzą, pędzą przez tą magiczną drogę 66...  Bardzo fajny jest także taki moment zwolnienia, bodajże pod koniec drugiej minuty, wprowadzony jest moment grozy, zawieszenia- nareszcie można wziąć oddech i przyłączyć się do muzyków. Ośmielę się nawet określić ten moment jako lekko swingowy, ten "zaciąg" Riedla po prostu wspaniały! Wszystko dlatego, że na drodze robi się niebezpiecznie, stąd taka aranżacja: mój los, moja śmierć... 

(Live z Jimiway Blues Festival'12) 




 Tytułowa piosenka Diabli nadali, choć dopiero na 5. pozycji, nie na wyrost została tytułową. Klasyczny rock'n'roll w najlepszym wydaniu- nogi same się rwą, a momentami to i twista można by zakręcić! ;) Cree są po prostu niesamowici! Wiedzieć o czym się śpiewa- najważniejsza cecha dobrego wokalisty. Sebastian Riedel zdecydowanie ją posiada; nie tylko doskonale wie, co przekazuje, on przede wszystkim chce się tym podzielić. Ludzie szaleją na punkcie tego kawałka- widać to świetnie, kiedy przegląda się nagrania na żywo. Choć zwykle Cree posiada najlepsze pointy- tak muzyczne, jak i słowne- tym razem to początek wiedzie prym, pierwsze wersy, pierwsze takty po prostu dają czadu! Zdecydowanie mój numer jeden! 

(Live z Chorzowa, Leśniczówka'11)


 Dla muzyka równie ważne jak zabawa publiczności jest to, by wstrząsnąć odbiorcą. By coś do niego dotarło, żeby zrobiła się jakaś zadra, która będzie kuła. Taki efekt niewątpliwie daje dzienna dawka Cree i kawałek Po spowiedzi. Współautorem kompozycji oraz tekstów jest, znany skądinąd z zupełnie innej muzyki, Piotr Kupicha. Wstrząsa. Beztroski nie ma. Dziecięcej naiwności- nie powinno. Człowiek jest ślepy, zupełnie, dopóki coś nim nie zatrząśnie tak mocno, że klapki z oczu spadną z głuchym łoskotem. Nie można słuchać bez wzruszenia... Tych pląsów gitary, cierpiących słów, tylu nawiązań do korzeni, smutku po prostu... Może czegoś na kształt rozczarowania. Rodzice mówili mi, że kiedyś będzie źle... Nie słuchałem.... Nie wiedziałem.... Cała szóstka i każdy z osobna- wszyscy dali sto procent w Po spowiedzi. I to słychać. Piosenka posiada punkt kulminacyjny, bardzo dobrze przemyślany zresztą, gdyż poprzedza go efekt echa i... bach! Przejmująca końcówka. Katharsis. I tym pięknym akcentem skończymy na dziś.




     Tak dobrnęliśmy do końca wędrówki przez tę tyską indiańską wioskę. Ciężko jest mi tu zrobić jakiekolwiek podsumowanie. Nie ma czego sumować, bo przygoda z Cree jest bogata w tak przeróżne doświadczenia muzyczne, estetyczne, moralne, że nie ma prawa się skończyć. A na pewno jeszcze nie teraz...


(Zamieszczone zdjęcia i filmiki nie są mojego autorstwa i nie należą do mnie. Obrazki znalazły się dzięki wklepaniu w grafikę Google'a  odpowiedniego hasła( nazwy, nazwiska, miejsca, daty); filmy video pojawiły się dzięki blogger'owej funkcji umieszczania plików z portalu YouTube!)



Pzdr, Pta_szysko. ;)

5 komentarzy:

  1. O a moja mama właśnie w weekend jedzie na festiwal gdzie będzie występował zespół Cree :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Na razie nie sprzedaję,może za jakiś czas jak będę chciała zrobić przesiew i dołożyć do innej lalki to zacznę nad tym myśleć ;) chociaż szkoda byłoby mi się z nimi rozstawać ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. No to bardzo się cieszę :D
    I widzę że Sebastian coś zaczyna łysieć :P

    OdpowiedzUsuń
  4. Wow. Fajnie grają, nie pomyślałabym,że mogą robić taką dobrą muzykę ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo fajny wygląd bloga! :)
    Cree nie słuchałam, ale chyba teraz zacznę.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za wszystkie komentarze.
Za słowa miłe i te krytyczne.
Dzięki nim wiem, że mam dla kogo pisać dalej! :)